Prawo i Sprawiedliwość wygrało w cuglach – tak jeden z naszych komentatorów ocenił zwycięstwo Anny Marii Anders w niedzielnych wyborach uzupełniających. Wcześniej członkowie rządzącej partii żartowali, że w swoim mateczniku, czyli bardzo sztucznym łomżyńsko-suwalskim okręgu, mogliby wystawić nawet konia, a i on zdobyłby senatorski mandat.
PiS wygrało z resztą świata – mówią inne komentarze. Tą resztą ma być przede wszystkim uosabiana przez działacza PSL Mieczysława Bagińskiego koalicja „Ludowców”, Platformy Obywatelskiej i Nowoczesnej. PO i Nowoczesna, nie mając własnych kandydatów i przeczuwając wygraną PiS-u, poparły Bagińskiego. Nie poszło jednak za tym rzeczywiste wsparcie, nie było choćby zmasowanego najazdu najbardziej znanych twarzy obecnej opozycji. Atutem Mieczysława Bagińskiego, w przeciwieństwie do „przywiezionej w teczce” kandydatki PiS, miało być, że to człowiek stąd, swój chłop. Może i „swój”, ale tylko w Rajgrodzie, Grajewie i Łomży. Na Suwalszczyźnie mało kto o nim słyszał. Jego porażka z Anną Marią Anders różnicą sześciu punktów procentowych uchodzi więc za niewielką.
Tuż przed rozpoczęciem kampanii PiS postarało się, by jego kandydatka była „Kimś”. Anna Maria Anders została ministrem, pełnomocnikiem premier Beaty Szydło do spraw dialogu międzynarodowego oraz przewodniczącą Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa. W zaproszeniach na spotkania i konferencje do tych ministerialnych tytułów zawsze dodawany był jednak dopisek „córka generała Władysława Andersa”. Bycie dzieckiem znanego, sławnego czy zasłużonego rodzica w zupełności wystarcza. W jesiennych wyborach do Sejmu przekonali się o tym synowie prezydenta Białegostoku Tadeusza Truskolaskiego i byłego premiera Włodzimierza Cimoszewicza. Niewielu z tych, którzy na nich głosowali pamięta, jakie imiona noszą obaj posłowie. Liczy się nazwisko.
Dlatego przeciwnicy PiS wykrzykiwali: „Costa”, bo takie nazwisko po mężu, już nieżyjącym, przyjęła Anna Maria Anders. Wiece z jej udziałem zakłócali głównie ludzie związani z Komitetem Obrony Demokracji. Chamskie nieraz zachowania tłumaczyli protestem przeciwko szastaniu publicznymi pieniędzmi.
Z wyborów uzupełniających do mało znaczącego w naszym systemie politycznym ciała, w którym i tak ma znaczącą większość, Prawo i Sprawiedliwość zrobiło barometr poparcia, swoisty plebiscyt zwolenników i przeciwników „dobrej zmiany”, uruchomiło ogromną, ale i kosztowną machinę partyjną i państwową. Wizyty prezesa, premiera, marszałków, ministrów, wyjazdowe posiedzenia klubu parlamentarnego. Czegoś takiego nigdy wcześniej nie było. Pozostaje wiara, że władza, która na miejscu i naocznie poznała problemy Polski B, w stolicy o nich nie zapomni.
Podczas kampanii powtarzano: nie głosujcie na innych kandydatów, bo i tak w pojedynkę lub w mniejszości nic nie będą mogli zrobić. Najpierw o potężnych inwestycjach finansowych i intelektualnych w rozwój Polski Wschodniej rozprawiali członkowie rządu. Potem prezes Jarosław Kaczyński i sama Anna Maria Anders przekonywali o jej możliwościach przyciągania zagranicznych inwestorów, wśród nich z amerykańskiej Polonii, wśród której rozległe znajomości i wpływy ma kandydatka. Dzisiaj to pani senator, na której spocznie odpowiedzialność za spełnianie składanych w ostatnich tygodniach obietnic.
Wojciech Drażba