Odtwórca głównej roli w „Życiu wewnętrznym”, aktor znany z „Ekstradycji”, „Wiernej rzeki”, „Jeziora Bodeńskiego”, z licznych kreacji na deskach teatru i ról serialowych -„Na Wspólnej”, „Ranczo”, Wojciech Wysocki już po raz kolejny gościł w Suwałkach.
Z Wojciechem Wysockim o sukcesie „Rancza” i trudnych rolach rozmawia Justyna Brozio.
- Jak zaczęła się Pana przygoda z „Ranczem”, czy od razu wiedział Pan, że serial będzie takim hitem?
- Tak dawno to było, że ledwo pamiętam. Nakręciliśmy osiem sezonów, to dziewięć lat, prawie dziesięć. Już wcześniej pracowałem z Maciejem Strzemboszem, który jest szefem Studia A, produkuje ten serial. Współpracowaliśmy między innymi przy „Kocham Klarę”, czy „Miodowych latach”. Wiedziałem, że to jest bardzo odpowiedzialny producent, co w dzisiejszych czasach niestety nie jest rzeczą oczywistą. Po drugie, nazwiska scenarzystów gwarantowało, że rzecz jest warta zainteresowania. Na początku dwóch scenarzystów pisało: Jerzy Niemczuk i Robert Brutter. Brutter, to pseudonim Andrzeja Grembowicza, który pisał również scenariusz do „Ekstradycji”. Po przeczytaniu scenariusza i zapoznaniu się z obsadą, reżyserem, wiedziałem, że rzecz będzie miała jakość, chociaż nie spodziewałem się aż takiego sukcesu.
- Zagrał Pan wiele różnorodnych ról w filmach sensacyjnych, historycznych, psychologicznych, dramatach. Czy jest jakiś ulubiony Pana gatunek? Czy aktor tak naprawdę może wybierać?
- Aktor może oczywiście wybierać, ale głównie chodzi o to, żeby to jego wybierano (śmiech). Nie ma nic gorszego niż aktor, który odrzuca role i nie gra. To jest zawód usługowy i nie ukrywam, że nasze wybory są wypadkową propozycji, które dostajemy, a z tymi bywa różnie. Czy ja lubię jakiś jeden rodzaj? No trudno powiedzieć. Kiedyś grywałem w takich rzeczach mocno psychologicznych, skomplikowanych dosyć bohaterów, z podkrążonym okiem i takąż psychiką. Od pewnego czasu jestem obsadzany w rolach komediowych , co jest jakimś dużym chichotem losu, ponieważ jako młody człowiek zawsze strasznie zazdrościłem aktorom, którzy potrafili zagrać w komedii. Mnie to całe lata wydawało się obszarem repertuarowym całkowicie niedostępnym. Bardzo mi imponowało, że można swoją kreacją kogoś rozśmieszyć, bo ja takiego wrodzonego fis komika po prostu nie mam.
- Daniel Olbrychski w jednym z wywiadów powiedział kiedyś, że zagrać w komedii, jest trudniej niż w dramacie…
- Bardzo często tak. Komedia wymaga warsztatu. To jest rzecz, która nie do końca jest doceniana przez młodych reżyserów (śmiech). Warsztat jest konieczny, to znaczy umiejętność prowadzenia dialogu, puentowania historii i słuchania publiczności. Bo w komedii, oprócz aktorów grających na scenie, mamy jeszcze jednego partnera - równie ważnego, czyli publiczność. Do publiczności musi dojść puenta, czyli zwieńczenie dialogu w formie żartu i to wszystko jest właściwie czysta, żywa matematyka. Trzeba to w odpowiednim momencie, w odpowiednim czasie opowiedzieć, bo dialog oprócz tego, że ma pewny sens, jest również muzyką.
- Rytm?
- Rytm! Rytm! Tak, zdecydowanie! I tego się uczy latami. Jak zaczynałem próbować różne komedie, to aktorzy starszego pokolenia mówili – „o! tutaj powinna być reakcja, w tym momencie ludzie powinni zacząć się śmiać”. Jeżeli się dobrze zagra, to powinien być spontaniczny odzew. Po latach wiem, że dużo reakcji widowni, mogę przewidzieć. A jak ich nie mam, no to jestem zły na siebie, bo wiem, że źle zagrałem.
- Karierę zaczął Pan bardzo wcześnie, bo już na trzecim roku studiów zagrał Pan u boku Beaty Tyszkiewicz i Marka Walczewskiego.
- Na trzecim roku zagrałem w „07 zgłoś się”, na czwartym - w hicie tamtych lat, love story „Con amore” z Mirkiem Konarowskim i Joasią Szczepkowską, a później to już różnie się tam potoczyło. W dorobku jest coś koło setki ról.
- Grał Pan u Wajdy, Zaorskiego, Koterskiego… Czy może Pan zdradzić, kto jest Pana ulubionym reżyserem?
- Dla mnie osobiście najważniejsze są dwie rzeczy, które do tej pory zagrałem: u Koterskiego w „Życiu wewnętrznym” i u wybitnego polskiego reżysera, nie żyjącego już Wojciecha Jerzego Hasa w „Pismaku”. Te dwie role są najbardziej dojmujące, najbardziej utkwiły mi w pamięci i oglądam je nawet teraz, po latach, z dużą satysfakcją. Są to rzeczy, których szczerze się nie wstydzę.
- Ma Pan bardzo bogate doświadczenie, a czy jest rola, którą bardzo chciałby Pan zagrać?
- To trudne pytanie, bo życie oducza nas snucia marzeń związanych z rolami. Bardzo chciałem i w głębi duszy nadal o tym marzę, chociaż to jest już raczej niemożliwe – zagrać hrabiego Henryka z „Nie-Boskiej komedii”. Chyba jest już za późno, chociaż… (śmiech) Z drugiej strony teatr przyjmie wszystko, bo jest bardzo konwencjonalny, ale raczej nie przewiduję, żebym tego Hrabiego Henryka zagrał. Zaczynałem od polskiej poezji romantycznej, od Kordiana w przedstawieniu Erwina Axera, także jeśli nie wtedy… Bardzo wtedy chciałem. Czego bym sobie życzył? Myślę, że na pewno, jeśli chodzi o film czy seriale, równie dobrych scenariuszy, jakie piszą nam do „Rancza” i dobrych ról napisanych w serialach. Nie ukrywam, że chętnie zagrałbym w jakimś filmie fabularnym, bo jakoś dawno nie było mnie na dużym ekranie, ale niekoniecznie w komedii romantycznej. Może coś poważniejszego.
- Wracając do wątku poezji, romantyzmu. Pan często recenzuje, interpretuje poezję.
- Recenzuję, to za dużo powiedziane. Przez lata mówiłem poezję w Polskim Radiu, w różnych programach. Deklamowałem wiersze współczesnych polskich poetów. Mam też taki monodram o twórczości Zbigniewa Herberta, który nazywa się „Życiorys”. Swojego czasu w roku herbertowskim bardzo dużo z nim występowałem. Teraz troszeczkę mniej. Ale, rzeczywiście trochę mam do czynienia z poezją i lubię ją mówić. Z tego powodu zapraszają mnie jako jurora do różnych przedsięwzięć poetyckich, czy festiwali, małych form.
- Pana głos jest też znany z „Matysiaków”..
- No tak. Chociaż nie wiem, czemu to tak utkwiło wszystkim w pamięci i w Internecie dużo się o tym pisze. Wystąpiłem zaledwie w paru odcinkach, no ale Internet ma takie oddziaływanie, że jak już raz napiszą, to potem do każdej biografii trafia.
- Aha, czyli „odklejamy łatkę”?
- Chciałbym. Nie mogę zaprzeczyć, że nie grałem, ale nie uważam tego za coś bardzo znaczącego. Wystąpiłem w szeregu realizacji Polskiego Radia i nawet zostałem, lekko się chwaląc (śmiech) uhonorowany „Wielkim Splendorem”, czyli najwyższą nagrodą za realizację Teatru Polskiego Radia, ale Matysiakowie, no niekoniecznie (śmiech).
- W Suwałkach wystąpił już Pan wcześniej z „Dziwną parą”…
- Miałem przyjemność już grać w tym świetnym obiekcie, ale tak turystycznie słabo znam te okolice i zawsze wyrzucam sobie, że jakoś tą wschodnią ścianę znam tak mało. Założyłem sobie nawet specjalną teczkę, do której wklejałem, gdzie muszę być i Suwałki były tam na jednym z poczesnych miejsc. Może niedługo uda mi się to zwiedzanie jakoś zorganizować?
- Grał Pan w koszykówkę. Której drużynie Pan kibicuje?
- Oj, proszę pani, to jest bardzo bolesne pytanie (śmiech). Strasznie bolesne. Gdybyśmy nie nagrywali tej rozmowy, to ja bym chętnie w ostrzejszych i bardziej dosadnych słowach powiedział, co myślę na temat władz naszej ukochanej stolicy, które kompletnie odpuściły sport kwalifikowany, nie zależy im. Właściwie jedyną inwestycją było wybudowanie, dofinansowanie stadionu Pepsi Arena i zbudowano stadion dla chuliganów, dla Legii. Natomiast nic innego się nie dzieje. Kibicowałem i dalej wiernie kibicuję Polonii, tylko, że teraz jest to głęboka druga liga. Ale jest to drużyna posiadająca bardzo bogate doświadczenia i sukcesy koszykarskie: mistrzostwo Polski i wicemistrzostwo. No i już za trenera Wojtka Kamińskiego, też trzecie miejsce. To mój ukochany sport.
- Teraz Pan nie gra?
- No nie, już nie. Tylko kibicuję.
- Brakuje czasu?
- Nie, chodzi o to, że jest to sport jednak bardzo urazowy. A jeśli chodzi o sporty urazowe, to właśnie wybieram się do Włoch na narty.
- Bardzo dziękuje za rozmowę.
- Dziękuję również.