Ślepsk Malow Suwałki
Asseco Resovia Rzeszów
24.11.2024
14:45
04.06.2014
Jak w Ełku kapitalizm budowano
Za PRL-u 60-tysięczny Ełk był najpotężniejszym i najnowocześniejszym ośrodkiem przemysłowym w województwie suwalskim. Dominował przemysł rolno-spożywczy. Miasto leżało wszak pośrodku województwa, a wokół urodzajne ziemie, jeziora, lasy bogate w dary natury. Gdy nastały wolność, demokracja i kapitalizm - padło wszystko co paść mogło, a do Ełku, już w połowie lat 90., trzeba było przywozić z głębi kraju i z zagranicy warzywa i owoce, nawet te zupełnie nieegzotyczne, jak marchew, cebula, porzeczka, truskawka.
Upadły len
Pierwszy padł jednak len. Kilkuset rolników uprawiało go na 1,5 tysiąca ha. Ostały się tylko wspomnienia oraz stare, zardzewiałe maszyny do uprawy i zbioru. Co prawda przemysł lniarski przeżywał wówczas kłopoty w całym kraju, ale w suwalskim rękę do jego upadku przyłożyli ówcześni włodarze. W 1990 roku, w ramach już słynnego hasła „małe jest piękne”, władze województwa suwalskiego doprowadziły do wyodrębnienia z przedsiębiorstwa w Szczytnie (wówczas olsztyńskie) zakładu w Ełku. I tak powstało samodzielne Przedsiębiorstwo Przemysłu Lniarskiego. Pożyło - podobnie zresztą jak i wiele innych „małych pięknych” ... półtora roku! „... Nie były przeprowadzone przed podjęciem decyzji - napisali później specjaliści w specjalnym raporcie - obliczenia, które w sposób logiczny poparte zostałyby symulacyjnym wynikiem, że podział będzie korzystniejszy... .” Ale kto wówczas martwi się takimi „głupstwami”. A zakład po czterech miesiącach samodzielności „wypracował” pół miliarda ówczesnych złotych długu!
Lnu już nikt nie uprawia, a szkoda, bo nadszedł czas w modzie na wszystko, co naturalne, z lnianymi tkaninami włącznie.
Tępić „kołchozy”
Po rozprawieniu się z lnem, przyszedł czas na rybę. Centralę Rybną zlikwidowano już w 1992 roku. Wszystko, co miało w nazwie „centrala” rozganiano wówczas na cztery strony świata i to w całej Polsce, czemu więc coś takiego mogło się ostać na kresach?! Faceta, który wtedy najgłośniej protestował przeciwko grabieży i niszczeniu zakładu, zwolniono z roboty jako pierwszego. Mury kupił jakiś Ukrainiec. Zatrudnił stróża. Jeszcze dwa lata po likwidacji zakładu dozorca odbierał telefony z kraju, a nawet z zagranicy. Kupcy chcieli zamówić rybę i jej przetwory. Jako że kilka lat później padły Zakłady Rybne w pobliskim Giżycku, przetwory rybne nadal są przywożone tu z głębi kraju. I tak się działo się w krainie tysiąca jezior!
Dłużej wytrzymała Spółdzielnia Ogrodniczo-Pszczelarska. III Rzeczypospolita od początku swego istnienia bardzo nie lubiła jednak „kołchozy”. Tępiła je bardziej (i tępi) niż chłopi stonkę. Musiała zatem paść, podobnie jak i inne. A teraz na Mazury przyjeżdżają Skandynawowie, by tutejszych rolników i bezrobotnych uczyć zakładania ... spółdzielni! Bo na Zachodzie są one od ponad stu lat i wciąż trzymają się dzielnie.
W pomieszczeniach spółdzielni powstały jakieś hurtownie, salony samochodowe. Nie ma tam niczego, co by kojarzyło się ze skupem i przetwórstwem płodów rolnych. Podobnie zresztą jak w Przedsiębiorstwie Runa Leśnego „Las”. Padło ono tak dawno, że już nikt z ełczan nie pamięta kiedy.
Zabity „Frutex”
Runo leśne to małe „piwo” w porównaniu z kłopotami ze dwóch tysięcy plantatorów warzyw i owoców oraz Eksportowej Spółdzielni Przetwórstwa Owoców i Warzyw „Frutex”. Padła w 1993 roku, a wraz z nią splajtowała większość dostawców.
„Frutex” był sztandarowym zakładem Suwalszczyzny i Mazur. W najlepszych czasach pracowało tu 500 ludzi, a rolnicy robili interes na sprzedaży truskawek, porzeczek, marchwi itp. Kłopoty nastały, a jakże inaczej, w 1990 roku, kiedy przyszło płacić raty i odsetki od kredytu zaciągniętego w innym, socjalistycznym ustroju, na innych - rzecz jasna - warunkach. Spółdzielnia pożyczyła wówczas 8 mld złotych, a tuż po zmianie ustrojowej dług „urósł” do 28 mld i każdego dnia rósł o kolejne miliony. W dniu upadłości (rok 1992) spółdzielnia miała już ... 138 mld zł długu, podczas gdy majątek biegli oszacowali na 76 mld złotych, zaś syndykowi udało się firmę sprzedać w 1995 roku za ... 22 mld złotych, ale kupiec ostatecznie zapłacił tylko 10 mld złotych. To dopiero interes! I gdyby jeszcze zakład funkcjonował. Skądże. - Początek był nawet obiecujący – wspominał wówczas jeden z byłych pracowników. - Kostkowaliśmy cebulę, którą przywoził z Polski nowy właściciel, bo przecież ełckiej już nie mieliśmy. Była to już jesień 1995 roku, po kilku latach „bezpańskości”. Wiosną 1996 roku zaczęliśmy nawet namawiać rolników do kontraktacji fasoli szparagowej. Niestety, po dziewięciu miesiącach, zamiast chrzcin - była stypa. W czerwcu 1996 roku przerwaliśmy produkcję, a ludzie wrócili na kuroniówkę. Były właściciel zbył maszyny ponoć za podobną kwotę, jaką miał zapłacić za zakład. Osiem tysięcy mieszkańców osiedla Konieczki, gdzie była zlokalizowana chłodnia, przeżywało przez par lat niesamowite lęki, bo gdy stanęły maszyny, w każdej chwili mógł wybuchnąć zgromadzony w zbiornikach amoniak!
Dopiero w maju 1998 roku udajło się komornikowi sprzedać ponownie „Frutex” za „zawrotną” kwotę 525 tys. PLN, tj. ¾ ceny wywoławczej. Tak tanio, bo był tylko jeden chętny. Wcześniej z tonącego „okrętu” uciekli pracownicy winiarni, wchodzącej w skład spółdzielni. Założyli - a jakże – własne, małe przedsiębiorstwo. Wnet okazało się, że takim maluczkim, jak oni, nie było pisane dorobić się nawet na „jabcoku”.
Zamrożona chłodnia
O mały włos, a zarosłaby chwastami także ełcka chłodnia, jeden z najnowocześniejszych na przełomie lat 80/90 zakładów przetwórczych w regionie, mająca już wówczas wszystkie uprawnienia eksportowe do Unii Europejskiej! W tarapaty finansowe popadła na początku lat 90. W chłodni miały być przechowywane m.in. rezerwy państwowe, ale Polska w tym czasie nie miała prawie żadnych rezerw. Chłodnia próbowała zatem ratować się produkcją wyrobów kulinarnych (pyzy, frytki, fasolka po bretońsku) oraz mrożonek z owoców. Zdobyła odbiorców i na Wschodzie, i na Zachodzie. Udało się nawet podpisać z bankami ugodę co do restrukturyzacji długów, narosłych - podobnie jak i w przypadku „Frutexu” - nie z winy przedsiębiorstwa. Banki ugodę podpisały, ale pieniędzy na zakup surowca ... nie dały. Nie wierzyły firmie, że je odda. Rodzi się zatem po latach pytanie: po co się układały? W dodatku prężne tu były związki zawodowe. Strajkowano zatem często. Nawet wtedy, gdy pewien Austriak wykładał gotówkę na stół i zamawiał mrożonki. Jesienią 1996 roku chłodnia padła, wraz z nią padli kolejni rolnicy z okolicy. Na szczęście w ełcką firmę wciąż wierzył ów Austriak. Kupił ją do syndyka i 1 listopada 1997 roku produkcja znów ruszyła pełną parą. Ale warzywa i mrożonki zwoził z początku z całej Polski, nawet z okolic Kozienic, Grudziądza, bo podełckie plantacje zarosły w międzyczasie chwastami. I znów trzeba było ponieść koszty i na obudowę plantacji, i mocy produkcyjnych.
Lisi interes
W III Rzeczypospolitej nie tylko na marchewce, ale nawet na lisach nie udawało się zarobić. Nie ma już fermy lisów w Zalesiu k. Ełku - największej tego rodzaju w Polsce. Za czasów PRL-u słynęła nie tylko w kraju, ale i zagranicą. Ludzie zarabiali więcej jak godziwe pieniądze.
Zgodnie z duchem czasu, lisy też sprywatyzowano. W 1993 roku powstała spółka pracownicza. W marcu 1999 sąd ogłosił jej upadłość. Utrzymała się dłużej od ełckiej winiarni, ale padła. A jak było nie paść, gdy polskie państwo pazerne - tłumaczył mi wówczas dyrektor spółki. - Ferma lisów, to nie fabryka cukierków, które codziennie się produkuje i sprzedaje. To nie brak rynków zbytu, niskie ceny, ale pazerny fiskus doprowadził do plajty, zarzynając „złotą kurę”. Taka firma, jak nasza, ma dochód raz w roku, gdy sprzedaje lisy. Tymczasem podatek dochodowy trzeba było płacić co miesiąc. Do tego trzeba dodać wydatki na pobory, godziny nadliczbowe, VAT, podatek dochodowy od osób fizycznych, 35-procentowy kredyt bankowy! W ciągu pięciu lat funkcjonowania tylko na czynsz dzierżawny oraz raty za zakup majątku ruchomego zapłaciliśmy 20 miliardów starych złotych! I jak tu nie plajtować?
Ano jak? Nic dziwnego, że w tym samym czasie (miesiąc wcześnie) splajtowała także Ferma Zwierząt Futerkowych w Wiartlu na Mazurach.
Od strajków po Amerykanów i Chińczyków
Mocno okaleczone z rodzącego się kapitalizmu wyszły też Zakłady Mięsne w Ełku, zatrudniające pod koniec lat 80. ok. 2 tysiące pracowników. Na samym początku panna „S” wymiotła „czerwonego” dyrektora. Nie dlatego, że był nieudolny, ale za kolor legitymacji partyjnej. Swój porządził krótko. Firma zaczęła się szybko staczać w dół po równi pochyłej. Związkowcy znaleźli zatem innego, prężnego zresztą menadżera. Gdy już wyprowadził z zapaści ... wyrzucili go. Jak nie chciał odejść, zagrożono strajkiem w całym regionie. Była jesień 1993 roku. - Trzeba brać swoje sprawy w swoje ręce - krzyczeli związkowcy z „S”. - Brak pieniędzy na podwyżki, a dyrektor kupuje nowe maszyny produkcyjne!!!
No i dyrektor odszedł. Zarządzał potem prężnie inną firmą mięsną, w innym regionie kraju. Kłopoty zostały. Jako że był to także czas niszczenia pgr-ów, wiosną 1994 roku kupowano dziennie tylko 30 sztuk bydła i 700 świń.
Trudno jest budować kapitalizm bez kapitału. A ełckie „mięso” potrzebowało go wówczas jak nigdy. Po to właśnie, by nie wypaść z trudnego rynku, rozwijać się, produkować, eksportować. Od samego niemal początku transformacji chciał je kupić „Animex”. Nad tą firmą wisiało jednak odium państwowego molocha. Może dlatego kupno trwało aż trzy lata. Gdy już miłościwie rządcy nie znaleźli nikogo innego, sprzedali akcje „Animeksowi”. To był styczeń 1997 roku. Z kolei w czerwcu 1999 roku cały „Animex” wykupił amerykański koncern Smithfield Foods. Ówczesny przewodniczący rady nadzorczej koncernu, Richard J.M. Poulson nazwał polską spółkę „perłą pośród przedsiębiorstw branży mięsnej”. W 2013 roku „perełka” wraz z całym amerykańskim koncernem przeszła w ręce Chińczyków.
Zbankrutował za to w międzyczasie, jak najbardziej kapitalistyczny z założenia (bo to importowy pomysł z Zachodu) Mazurski Rynek Rolno-Hurtowy. Powstał w 1996 roku. Powołały go do życia tak zacne firmy i urzędy, jak: samorząd gminny, Agencja Rynku Rolnego, Zakłady Mięsne, przedsiębiorcy, rolnicy. W skrócie chodziło o to, by producenci mogli sprzedawać swój towar z pominięciem pośredników. W planach była adaptacja na ten cel dużego budynku po spichlerzu, wyposażenie rolników w sortowniki, maszyny pakujące, a nawet handel ze Wschodem. - To przedsięwzięcie ma być motorem napędzającym gospodarkę w Ełku i regionie - cieszył się wówczas jeden z inicjatorów wójt gminy Ełk, Bernard Walenciej.
Wielkim entuzjastą był także ówczesny minister rolnictwa Jacek Janiszewski. Szczególnie przed wyborami parlamentarnymi. Rząd bowiem wspierał (jak się okazało tylko teoretycznie) takie przedsięwzięcia. Niestety, obiecane pieniądze na uruchomienie ełckiego rynku nigdy do Ełku nie doszły. Na początku 2003 roku zgromadzenie akcjonariuszy podjęło decyzję o likwidacji Mazurskiego Rynku Rolno-Hurtowego.
Jan Wyganowski
ziutek
przykro sie to czyta....to takie przyjemne miasto