07.08.2019

Wywiad Legalnej Kultury. Daria Zawiałow: Teraz jestem kobietą

Po wielu latach poszukiwań znalazłam siebie, co nie jest takie oczywiste, kiedy mamy kilkanaście lat. Mamy wtedy swoje autorytety, wzorce, podoba nam się strasznie jak „ktoś coś robi”, chcemy to naśladować, być jak ten „ktoś”.

Bycie sobą, czyli podążanie za własnym głosem, a najpierw odnalezienie tego głosu i poznanie siebie – kim ja tak naprawdę jestem – jest bardzo ważne, nieoczywiste i niełatwe. Mnie to zajęło wiele lat, teraz wiem kim jestem – po prostu zwyczajną Darią Zawiałow – i działam zawsze po swojemu, idę własną drogą. O nowej płycie, inspiracjach życiowych i artystycznych rozmawiamy przy okazji wydania drugiej płyty „Helsinki”.

Zapewne wszyscy pytają Cię dlaczego tytuł Twojej drugiej płyty to „Helsinki”…

Fakt, wszyscy (śmiech).

Zacznijmy więc od innej strony. Na Twojej trasie pojawiają się artyści z projektu „My Name Is New”.

Przed koncertami niektórych artystów z Kayaxu, grają młodzi początkujący artyści, debiutanci, którzy dopiero zaczynają swoją drogę. W większości są to ich pierwsze koncerty w życiu. Rozmawiałam z Jagodą Kret, która wystąpiła przed nami w Stodole – była bardzo zestresowana.

A Ty wciąż stresujesz się przed wyjściem na scenę?

Oczywiście. Myślę, że trema jest nieodłączną częścią występów, gdyby jej nie było, to weszłaby rutyna. Taka adrenalina jest super, gorsza jest zjadająca presja.

Pamiętasz swój pierwszy występ? Da się to jakoś porównać?

Pierwszy ever-ever? Miałam 3 lata i śpiewałam piosenkę z reklamy na molo w Kołobrzegu, „Pollena Rex urządza pranie, cała rodzina cieszy się” – jakoś tak to leciało (śmiech). Tego, co teraz się dzieje na koncertach, kiedy stoję przed tysiącami ludzi, nie da się porównać z niczym innym. 2 lata temu, kiedy grałam pierwszy koncert na Spring Breaku, na małej Scenie na Piętrze, graliśmy dla 100 osób. Dla mnie to były oczywiście olbrzymie emocje, cieszyłam się, że ktoś przychodzi i chce mnie posłuchać. Dzisiaj tydzień przed naszym koncertem w Stodole, dowiadujemy się, że jest on wyprzedany. Zastanawiamy się jak do tego doszło, kiedy to się w ogóle stało? To ogromne szczęście i emocje.

Dzięki Twojej ciężkiej pracy.

Tak sobie to tłumaczę, ale ciągle mnie to szokuje, że ludzie chcą przychodzić na nasze koncerty i słuchać naszej muzyki. Poza tym moja ciężka praca to jedno, a drugie to wspaniali ludzie, którzy pomagali przy całym projekcie jakim jest ''Daria Zawiałow''.

Co jest w tym takiego szokującego?

Chyba to, że ktoś mnie lubi (śmiech). To, że ludzie chcą słuchać, znają moje piosenki na pamięć. Przy premierze „A kysza!” było to moje marzenie, które – myślałam – nigdy się nie ziści. Byłam z tym pogodzona, po serii moich upadków za czasów bycia nastolatką byłam wręcz przekonana, że ten materiał przejdzie bez echa. Myślałam, że będzie to kolejna próba, ostatnia, po której będę musiała znaleźć sobie inną drogę na życie. Myślałam wtedy – jeśli to nie pójdzie – a nie pójdzie na pewno – to będę musiała pójść na studia albo gdzieś wyjechać, zająć się czymś innym. 

Twoja droga do debiutu była długa, mówisz, że dostałaś wiele kopów od życia. Czy masz jakieś rady dla debiutantów?

Mam jedną radę: po prostu szukajcie siebie, zawsze. Po wielu latach poszukiwań znalazłam siebie, co nie jest takie oczywiste, kiedy mamy kilkanaście lat. Mamy wtedy swoje autorytety, wzorce, podoba nam się strasznie jak „ktoś coś robi”, chcemy to naśladować, być jak ten „ktoś”. Bycie sobą, czyli podążanie za własnym głosem, a najpierw odnalezienie tego głosu i poznanie siebie – kim ja tak naprawdę jestem – jest bardzo ważne, nieoczywiste i niełatwe. Mi to zajęło wiele lat, teraz wiem kim jestem – po prostu zwyczajną Darią Zawiałow – i działam zawsze po swojemu, idę własną drogą. Oczywiście nie zjadłam wszystkim rozumów, jest wiele osób, które wiedzą więcej ode mnie i bardzo cenię sobie i szanuję rady innych. Natomiast zawsze decyzje, które podejmuję, idą w zgodzie ze mną i nie są narzucane. Nikogo nie chcę kopiować, nikogo nie chcę naśladować, tylko po prostu iść swoim torem.

Fajnie się tego słucha, słyszę, że jest to prawdziwe, a z tyłu głowy mi się włącza: ta dziewczyna nie ma jeszcze 30 lat i mówi takie rzeczy!

Ktoś mi powiedział, że jestem starą artystką w młodym ciele. Tak naprawdę jestem już po 50 (śmiech). Szybko wyleciałam z gniazda, myślę, że to mnie wiele nauczyło.

Opuściłaś dom rodzinny w wieku 15 lat.

A już wtedy inaczej myślałam, zawsze byłam „nazbyt dojrzała” jak na swój wiek. Byłam inna, nie pasowałam do swojej rodziny, byłam odmieńcem w szkole.

A jak dziś wspominasz swoje dzieciństwo? Co Ci dał Koszalin?

Bardzo trudne pytanie. Może spójrzmy nie na miasto, ale ludzi, których tam spotkałam, jak pani Ewa Turowska i jej Mini Studio Piosenki i Poezji, w którym stawiałam swoje muzyczne pierwsze kroki. Nie uczyłam się tam emisji śpiewu (jestem samoukiem), ale mogłam ćwiczyć interpretacje danej piosenki, mieliśmy ćwiczenia aktorskie, oswajaliśmy się ze sceną. Jest to bardzo ważne.

Dalej lubisz śpiewać „obce” piosenki?

Pewnie. Czym innym jest śpiewanie swoich piosenek na co dzień i móc raz na jakiś czas, w jakimś projekcie specjalnym, zmierzyć się z cudzym utworem, a czym innym jest życie z coverowania innych artystów. Kiedyś musiałam coverować, żyłam z tego. Dzisiaj nie muszę, mogę to robić czasami i dla przyjemności.


Często mówi się, że druga płyta to sprawdzian dla artysty. Czułaś w związku z tym presję przy tworzeniu nowego materiału?

Na pewno trochę tak, ale musiałam się zamknąć przed światem zewnętrznym, wyłączyć te wszystkie głosy mówiące: „a może tak”, „pójdź w inną stronę”, „druga płyta jest najważniejsza”. Wraz z moim producentem Michałem Kushem musieliśmy się zamknąć przed tym wszystkim. Gdybyśmy słuchali tych wszystkich dobrych rad i presji – którą i tak czuliśmy na plecach, nic by z tego nie wyszło. Wiadomo, że nowy materiał jest trochę inny, ale pisząc piosenki na „A kysz!” miałam 20 lat, na „Helsinki” 26 – na tym etapie życia jest to przepaść. Wtedy byłam dzieciakiem, teraz jestem kobietą - zupełnie inaczej myślę, co innego mnie fascynuje i intryguje.

Sama wymyślasz melodie?

Tak jak i teksty. Michał jest współautorem kompozycji i producentem.

Na płycie słyszę sporo klimatów z lat 80-tych…

Mamy zamiłowanie do starszych epok. Na „A kyszu!” chyba dało się odczuć więcej wpływów lat 90-tych, teraz bardziej 80-te. Mimo tego, że naturalnie wychodzi z nas podświadome inspirowanie się starszymi gatunkami muzycznymi, zawsze staramy się to uwspółcześniać tak, żeby było to nasze. Niekopiowane, nieudawane, po prostu nasze.

Niemniej ciężko jest uciec od inspiracji. Wielokrotnie mówiłaś, że nie umiesz pisać o sobie. Gdzie więc szukasz inspiracji?

We wszystkim: w życiu, filmach, obserwacjach, ludziach, otoczeniu, naturze. We wszystkim, naprawdę.

Czy każdy przedmiot umiałabyś przekuć w tekst?

Nie wiem, czy umiałabym napisać np. o kanapce, czy ogórkach kiszonych (śmiech).

Na „Helsinkach” są już „Saloniki” od salonów…

A Dawid Podsiadło śpiewał o szwedzkim łóżku na drugiej płycie… Niemniej jednak nie wiem, czy byłabym w stanie każdy bodziec przekuć w tekst, ale faktycznie bardzo dużo czerpię z otoczenia, także z muzyki. Dużo mam takich bodźców, które dają mi inspirację.

Z jakich legalnych źródeł korzystasz?

Mam Netflixa, HBO, kupuję płyty, książki, jestem też mocno Spotify’owa. Bardzo wspieram legalne źródła. Doceniam to, że ktoś kupuje moją muzykę, a nie ściąga jej z Chomika. Tak samo chciałabym, żeby robiono z twórczością innych. Bardzo cieszę się też z tego, że udało się przyjąć Dyrektywę o prawach autorskich, sama nagrywałam filmiki zachęcające za jej poparciem do naszych europosłów. Niestety muszę przyznać, że kompletnie nie mam pomysłu jak to naprawić, bo ludzie wciąż nie rozumieją, że trzeba korzystać z legalnych źródeł. Jakiś czas temu odbyłam ciekawą rozmowę z Muńkiem Staszczykiem, który w latach 90-tych sprzedał z T.Lovem 60 tysięcy płyt, ale był to wynik dla nich niezadowalający, bo Wilki  sprzedały kilkaset tysięcy. Teraz złota płyta to 15 tysięcy egzemplarzy, więc różnica jest wręcz powalająca. Nie wiem co możemy z tym zrobić, jako artyści wspieramy Legalną Kulturę, pokazujemy legalne źródła, ale chyba nie mamy takiej władzy, żeby to zatrzymać. Jest to proces nieodwracalny, który na dodatek się rozprzestrzenia. Mam wrażenie, że jest coraz gorzej.

Jeśli chodzi o Twoją działkę, czyli muzykę, to problem piractwa praktycznie zniknął. Pytanie, czy w dobie streamingów opłaca się jeszcze wydawać płyty?

Obecnie królem jest już digital i fizyczne egzemplarze stają się powoli wersjami kolekcjonerskimi. Niestety obawiam się tego, chodzą pogłoski, że za parę lat odejdzie się od fizycznych albumów. Mówi się, że płyta będzie całkiem kolekcjonerska, wydawana w kilkuset sztukach, że wszystko będzie się działo już tylko w digitalu. To się w sumie już dzieje, nad czym bardzo ubolewam, bo w tym zakresie wciąż jestem analogowa. Kupuję bardzo dużo płyt, słucham ich od początku do końca, mam swoje kolekcje. Lubię to bardzo! Płyta jest czymś fajnym, można jej dotknąć, przeczytać teksty, obejrzeć oprawę graficzną. Zobaczyć, jak ktoś się napracował i jaką piękną oprawę stworzył. Albo i okropną, co też się zdarza u niektórych zespołów. (śmiech)



Ale też przeczytać kto gra w danym utworze, w serwisach streamingowych nie znajdziemy raczej takich informacji.

Tak, dokładnie.

Jestem trochę przerażony faktem, że coś takiego może zniknąć. Płyta to jakaś całość, historia. Pewnie nawet ułożenie piosenek w finalnej kolejności to nie chwila?

Oczywiście, trudno ułożyć je w odpowiedniej kolejności, ale tak samo trudno jest przygotować sesję zdjęciową do druku. Zamarzyłam sobie, żeby „Helsinki” pojawiły się na półce w Empiku jako mój digipack-niebo. Gdyby nie istniała płyta fizyczna, byłoby to niemożliwe. Bardzo dużo miłości i serca przykładam do oprawy graficznej – jak ma wyglądać digipack, jaka ma być czcionka… To też może istnieć w internecie, ale nie będzie miało już tego samego wydźwięku – nie możesz tego dotknąć, wziąć do ręki. Wszystko jest dziś w cyberświecie i jest to niestety nie do zastopowania w XXI wieku.

Ludzie słuchają teraz bardziej utworów niż płyt. To chyba też widać po streamingach?

Zdecydowanie, teraz pracuje się singlami. Przed premierą naszej pierwszej płyty, ukazały się 3 single, przed „Helsinkami” 2. Kiedy płyta już wyjdzie, nie ma sensu puszczać kolejnych singli z albumu, trzeba pokazywać nowe utwory, jeszcze niepublikowane.

A jakie to uczucie mieć sold out?

Zapierające dech w piersiach, ogromna radość. Do mnie to chyba jeszcze nie dotarło, wyprzedaliśmy większość trasy „Helsinki”. Mamy już zakontraktowanych sporo koncertów na 2020 rok – to jest dla mnie niesamowite. Nie mogę uwierzyć, że to wszystko się dzieje wokół mnie. Jestem z tego obozu, który stoi twardo na ziemi i nie chce się zachłysnąć, tylko docenić, szanować ludzi, z którymi pracuję. O pokorze ładnie i łatwo się mówi, ale przez te 10 lat przed debiutem tyle razy dostałam kopa od życia, że staram się mieć z tyłu głowy, że mogę za moment nie być już na świeczniku. Bardzo się cieszę i doceniam to co mam, nie chciałabym odlecieć na orbitę. Oczywiście lubię planować i wszystko kontrolować, jestem Zosią-samosią, która musi mieć wszystko dopięte na ostatni guzik, ale stoję jednocześnie z boku i mam dystans. Trzeba mieć zdrowe podejście.

Podoba mi się to i życzę Ci tego, by tak zostało. Myślę, nie wskazując palcami, że wielu artystom tego dziś brakuje…

Zgodzę się z Tobą i mam też wiele takich obserwacji, które nawet przelałam na płytę. To jak ludzie się do siebie odnoszą, co się dzieje na świecie – także poza naszym rynkiem muzycznym, cały ten wyścig szczurów. Napisałam o tym choćby w „Kryzysie wieku naszego”.

Jedna z moich ulubionych piosenek na płycie. Drugą jest „Hej hej” z Bogdanem Kondrackim, producencki wyjątek na albumie.

Z Michałem kochamy Bogdana od dłuższego czasu, postanowiliśmy zatem zaprosić go na tę płytę, stworzyć też utwór, który będzie oddechem dla naszej twórczości. Bardzo się cieszę, że mogłam współpracować z Bogdanem, a Michał ma go na swojej płycie jako wisienkę na torcie. Oboje się bardzo tym jaramy. Bogdan to multiinstrumentalista i multiczłowiek.

Mówiłaś, że lubisz mieć pieczę nad wszystkim, czy tak samo jest przy teledyskach?

Lubię kontrolować wszystko dookoła siebie, pilnować wszystkiego sama. Współtworzyłam wszystkie scenariusze do swoich teledysków, współreżyserowałam ''Nie dobiję się do Ciebie'' czy ''Na skróty''. ''Kundel Bury'' był nagrywany przy 3 stopniach, od godziny 23:00 do 12:00 dnia następnego, a ja byłam tylko w golfiku – to była najtrudniejsza noc mojego życia. Po nakręceniu „Nie dobiję się do Ciebie” byłam już zmęczona dowodzeniem, chciałam też trochę odpocząć, stwierdziłam, że jest też mnie już za dużo na ekranie przez co teledyski zaraz zaczną być przewidywalne. Poza tym fizycznie nie miałam czasu zająć się teledyskiem.  Przekazałam więc pałeczkę, pomysł ''nieszczęśliwego psa'' wyszedł od Michała, a ja, jako psychofana psów, od razu to podłapałam. Zadzwoniłam z tym pomysłem do Doroty Piskor z Psychokina, wraz z Tomkiem Ślesickim napisali mega mocny scenariusz.

Bardzo mocny.

Ale to bardzo dobrze, bo wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy jak potężny jest problem porzucania zwierząt. „Szarówka” pociągnęła za sobą wiele niesamowitych akcji, jak zbieranie karmy na koncertach. Zebraliśmy ponad 2 tony karmy! W samej Łodzi było 300 kilo, to niewyobrażalne. Mój fanklub wpadł na ten pomysł i naprawdę zorganizowali to niesamowicie, ja mogłam nagłośnić sprawę medialnie. Ludzie mega się w to zaangażowali.

Może to będzie Twój znak rozpoznawczy, każda trasa to zbiórka charytatywna?

Następnym razem przynoście mi lizaki (śmiech). Zbieramy słodycze dla Darii i zespołu.

Uzależnienie od cukru?

Raczej od słodkich napojów, bardzo mocno słodzę kawę i herbatę. Z deserów poproszę tatar. Po słodkiej kawie nie zjem już ciastka.

Byłaś na planie „Szarówki”? Jestem też pod wrażeniem jak niesamowicie zagrały wszystkie psy.

Tylko przez jeden dzień, zaufałam Tomkowi i Dorocie. Falko niesamowicie zagrał, autentyczne emocje na psiej twarzy. Drugi raz pracowałam już z Psychokinem i nie zawiodłam się na nich absolutnie. Teledysk do ''Szarówki'' zwalił mnie z nóg.

Zapytam o Twoją współpracę z Piotrem Roguckim, bo niedawno doszedł kolejny jej element.

Zaczęło się od koncertu w Trójce, gdzie wykonaliśmy utwór „Niemoc”, później wystąpiliśmy w łódzkiej Wytwórni. Potem był podwójny teledysk Comy i mój. Teraz wystąpiłam gościnne na płycie Comy, to są wspaniałe chłopaki, uwielbiam ich.

Ich podejście do piosenek z filmów dla dzieci jest niesamowite.

„Sen o 7 szklankach” zaczął się od projektu na Męskim Graniu, gdzie śpiewałam pierwszy raz „Przybyszów z Matplanety”. To jest totalnie ekstra, fajnie, że to robią.

Jaka muzyka Cię napędza?

Ciężko mi powiedzieć, bo jestem z tych osób, które nie szufladkują muzyki. Sama nie potrafię określić swojej muzyki. Dostałam Fryderyka w kategorii album roku alternatywa, ale gdyby to był album roku pop czy rock, to tak samo bym się cieszyła. Jeżeli ktoś myśli, że to rock, pop, jazz czy alternatywa – to jest to dla mnie ok. To jest wasza interpretacja, rozwijajcie ją i swoją wyobraźnię, baaaardzo mnie to kręci! Słucham różnej muzyki, to zależy od dnia, nastroju, innej muzyki słucham też w trasie. Ostatnio nie mogę się odkleić od nowej płyty Foalsów, to jest mój ukochany band. Byłam na ich koncercie w Mediolanie! Kiedy jestem w procesie tworzenia albumu, staram się odcinać od nowej muzyki. Nie zawsze to się udaje, nie oszukujmy się – ostatnią płytę Arctic Monkeys słuchałam namiętnie, a tworzyłam wtedy tworzyłam „Helsinki”.

Czy Fryderyki, które dostałaś za debiut i płytę, Cię zmieniły?

Na pewno mnie nie zmieniły, ale sporo mi dały. To naprawdę miłe, jest to dla mnie uhonorowanie mojej twórczości i zarazem zamknięcie pewnego etapu. Kolejnym etapem są ''Helsinki''.

Rozmawiał: Krzysztof Zwierzchlejski




https://www.legalnakultura.pl/pl/czytelnia-kulturalna/rozmowy/news/3315,daria-zawialow-teraz-jestem-kobieta



Publikacja powstała w ramach Społecznej kampanii edukacyjnej Legalna Kultura 

 

 

 

udostępnij na fabebook